“Większość ludzi umiera, gdy nikt nie widzi. Ciekawe ile ludzi żyje, gdy nikt nie patrzy” – The Book of Love
To ostatnie zdanie we wpisie z 17 maja 2020.
Przechodzą mnie ciarki. Cofam się myślami do dzieciństwa, w którym filozofowalam o nieuchronności, jednoczesności czasu i przestrzeni, o nieświadomości. Teraz wiem, że filozofowałam o utracie kontroli. UTRACIE. Nadal brzmi to histerycznie.
17 maja, nieświadoma nadciągających wydarzeń, tworząc wpis używałam określeń będących wówczas metaforą. Zmaterializowały się one pod postacią tragedii, której nie mogłam się spodziewać.
Świętowałam w przyrodzie odnowiony kontakt ze sobą. Dzień później, tuż przed północą dostałam od życia z liścia. W deszczu, w środku nocy, mijając rozpędzone tiry, stoczyłam na przestrzeni dwustu kilometrów walkę ze stratą, której bałam się od 34 lat.
Mówią, że całe nasze życie to tracenie. Tracimy mleczaki, dziewiczą niewinność, miłości, przyjaźnie, cierpliwość, włosy, zdrowie… życie.
Mówią też, że jedyną stałą i pewną rzeczą w życiu jest zmiana. Że sztuką jest to zaakceptować, ujarzmić deskę jak zawodowy surfer i wskoczyć na grzbiet fali i być gotowym na nieuniknione spotkanie ze spienionym bałwanem życiowego kotła. Czy na prawdę tak jest, że człowiek nie potrzebuje zapewnienia, usłyszenia choć raz w życiu, że nic się nie zmieni?
Ten blog ma w genezie stratę, na której kiełkują jego treści. On się zaczął “na minusie”, zaistniał i wystartował z pozycji braku. To jak podłożenie sobie nogi na starcie. Ale ja lubię ten pościg za własnym cieniem i bardzo chciałabym go oswoić. Nie ma na niego rady. Dlaczego tak się go jednak boję skoro jest dowodem na istnienie we mnie światła?
…